Żur to sycąca, aromatyczna i rozgrzewająca zupa. Idealna wręcz by zabrać ją ze sobą na jesienne wędkowanie i ze smakiem wrąbać na obiad. Przygotowanie jest proste a czosnek sprawia, że można ją długo przechowywać w zawekowanym słoiku.
Składniki:
Trzy plasterki surowego wędzonego boczku
Dwa kawałki wędzonej kiełbasy
Trzy lub cztery kawałki białej kiełbasy
Sześć dużych ziemniaków
Jedna duża cebula
Zakwas / Żur około 400g ( ja używam zazwyczaj Oblaty w opakowaniach 470g)
Trzy lub cztery ząbki czosnku
Kostka rosołowa drobiowa lub drobiowo warzywną
Przygotowanie:
Obieramy ziemniaki, kroimy w kostkę i odstawiamy w misce zalane wodą.
Kroimy boczek w kostkę i wrzucamy do garnka by się lekko wytopił. Następnie wrzucamy pokrojoną w plasterki wędzoną kiełbasę. Obsmażamy ją do momentu aż plasterki zaczną się wyginać. Do mięsa wrzucamy cebulę pokrojoną w średnią kostkę, połowę pokrojonego w plasterki czosnku.
Przykrywamy garnek. Mieszamy od czasu do czasu aż cebula się zeszkli i zmięknie. Możemy delikatnie podlać wodą by cebula się nie przypaliła. Wodę w takich wypadkach zawsze wlewam gorącą. Jak cebula jest już niemal miękka wrzucam też ziemniaki i całe lub przekrojone na pół kawałki białej surowej kiełbasy. Po chwili zalewam całość wrzątkiem, ( około 2 litry) i gotuję na wolnym ogniu.
Kiedy ziemniaki są miękkie ( ale się nie rozpadają ) wrzucam kostkę rosołową a gdy się rozpuści wlewam około 400ml żuru. W tym momencie każdy z nas sam musi zdecydować czy woli żur bardziej gęsty i kwaśny czy też rzadszy i łagodniejszy. Na wyprawy wędkarskie wolę lżejszą wersję żuru i dlatego nie wlewam całej zawartości butelki.
Kiedy żur się zagotuje, gorący wlewam do słoików, do każdego wkładam kilka plasterków czosnku i zakręcam. Słoiki pięknie się zawekują i będą mogły z nami wyruszyć nad wodę. Podczas przerwy w łowieniu wystarczy odkręcić słoik, podgrzać go na kuchence turystycznej i gotowe.
Do każdej porcji polecam zabrać dwie kromki żytniego pieczywa. Gorący, pachnący i rozgrzewający da nam solidnego kopa, zwłaszcza jesienią gdy zimno i deszcz da nam w kość podczas wędkowania.
Od kilku lat obserwuję pewnego rodzaju zjawisko wśród wędkarzy, którzy nie zabieranie ryb potraktowali wymówkę do jawnego łamania przepisów. Jest to dla mnie tym bardziej przykre, że wśród nich znajdują się i przedstawiciele dużych firm wędkarskich i działacze okręgów PZW i nawet wędkascy celebryci. Co więcej zjawisko to jest coraz częstsze i coraz rzadziej piętnowane przez uczciwych wędkarzy. Z tego to powodu, wyciągnąłem ten tekst z szuflady (napisany leżał tam już od dwóch lat), poddałem korekcie i postanowiłem opublikować. Opublikować wstydliwą listę grzechów, nas wędkarzy, którzy zamiast dbać o polepszenie rybostanu naszych wód, często podczas wędkowania łamiemy najbardziej elementarne przepisy i co gorsza poprzez rozgłaszanie tego promujemy tego typu zachowania.
Celowe łowienie ryb w czasie trwania okresu ochronnego.
Zacznijmy od przepisów a zapis dotyczący okresu ochronnego jest niezwykle prosty:
„Niedozwolony jest połów ryb i raków w okresach ochronnych …”
Oznacza to, że w czasie, kiedy ustawodawca wyznaczył okres ochronny danego gatunku nie możemy go łowić. Wydawało by się, że to takie proste. Okazuje się jednak że nie.
Wielu wędkarzy za nic ma sobie okresowy zakaz połowu.
W grudniu czy styczniu co bardziej niecierpliwi z premedytacją łowią pstrągi potokowe. Nad dobrymi pstrągowymi rzekami a muszkarze prześcigają się ze spinningistami. Do wody lecą najlepsze pstrągowe woblery i wymuskane streamery. Np w moim rodzimym okręgu jest zakaz spinningu w czasie okresu ochronnego pstrąga, więc wędkarze szybko wykupują zezwolenia na okręgi sąsiednie i tam radośnie łowią pstrągi nie zważając na obowiązujące przepisy. Co więcej są wśród nich tacy, którzy udzielają się w okręgu PZW, pełnią funkcje w swoich kołach. Są też tacy, którzy reprezentują okręg na zawodach wędkarskich wysokiej klasy. Wstyd mi, że należę do tego samej organizacji co oni. Wstyd mi kiedy widzę patrzących z niechęcią na rejestrację mojego samochodu wędkarzy z sąsiednich okręgów.
W styczniu Ci, którzy jeszcze nie wyłowili się jesiennych sandaczy radośnie przedłużają sobie sezon na miesiące zimowe. Znalezione pod koniec legalnego sezonu ryby, łowione są dalej z premedytacją czasem i do marca, zanim zejdą na tarliska. Sandaczowe gumy penetrują dno na zimowiskach. Konkurencja mniejsza a łowienie cały czas wspaniałe!
W kwietniu po płyciznach jezior spacerują „wędkarze” uzbrojeni w mocny sprzęt, zabezpieczający linkę główną metalowymi przyponami, do agrafki przypięte 15 cm gumy, ciężkie jerki i duże wahadłówki.
W tym samym miesiącu nad wieloma rzekami inni „łowcy” uganiają się za boleniami, są miejsca gdzie przez cały miesiąc słychać tylko świst daleko posyłanych ciężkich boleniowych woblerów i szum szybko zwijanej plecionki czy żyłki.
Czasem niestety muszą dzielić się łowiskiem z sumiarzami, którzy od marca okupują większe polskie rzeki. I nie mówię tu tylko o zestawach stacjonarnych „dyskretnie” umieszczonych w pobliżu tarlisk. Mówię tu o odgłosach kwoka niosących się po wodzie konkurujących z dźwiękami budzącej się do życia wiosennej przyrody.
I niestety mógłbym wymieniać dalej 🙁 a wędkarskich sposobów na łamanie prawa mamy wszak więcej i nie chciał bym ich pominąć.
Łowienie w miejscach niedozwolonych.
Tu zdecydowanie, królują wszelkiego rodzaju, śluzy, zapory, budowle hydrotechniczne, oraz oznaczone tarliska ryb. Zwłaszcza te pierwsze przez cały rok są siedliskiem wielu gatunków ryb. I przez cały sezon okupowane są przez wielu wędkarzy, którzy za nic mając przepisy upodobali sobie tego typu łowiska. Muszą się swoimi miejscówkami dzielić z kłusownikami, którzy z tego typu miejsc pozyskują rybie mięso. Jest to mego przykry widok, kiedy widzi się zgrupowanie „wędkarzy”, którzy jedni pakują ryby do reklamówek a drudzy wieczorem po powrocie z ryb wstawiają zdjęcia na grupy wędkarskie Facebooka. Jedni drugim nie przeszkadzają, ani jedni ani drudzy nie zadzwonią do służb by zgłosić wykroczenie. Wszak i jedni i drudzy zdają sobie sprawę iż łamią obowiązujące prawo. Ze względu na zgrupowania ryb popularna bardzo jest tam jedna technika… O tym jednak w kolejnym akapicie.
Łowienie ryb niedozwolonymi technikami.
Wspomniałem powyżej o jednej najpopularniejszej technice „łowienia”. Mam na myśli łowienie na szarpaka. Technika, którą widzimy głównie właśnie w pobliżu wszelkiego rodzaju budowli wodnych, a także w jesiennych zimowiskach ryb. Kiedyś kojarzyła mi się ta technika z typowymi kłusownikami, którzy pozyskiwali mięso wszelkimi dostępnymi metodami. Niestety nad wodą można już spotkać wędkarzy świetnie ubranych, z dobrym sprzętem, którzy często choć bardziej subtelnie to stosują tę właśnie technikę. Co więcej jesienią na zaporówkach również spotkać można takich, którzy łowią w ten sposób. Jakże to dziwny widok kiedy na dobrej łodzi, wyposażonej w dobry silnik, dużą echosondę ląduje co jakiś czas dziwnie zahaczona ryba, jedna, druga, trzecia…
Z przykrością muszę tu również wspomnieć o wędkarzach muchowych. Niestety są tacy, którzy zachłysnąwszy się metodą żyłkową zapomnieli całkowicie o przepisach. Świst zestawów żyłkowych, które podają na kilkanaście metrów przynęty to już codzienność na wodach krainy pstrąga i lipienia. Chęć złowienia ryby jest tak silna, a techniki tradycyjne „za trudne” że niestety część muszkarzy posuwa się do łamania elementarnych przepisów definiujących tę metodę.
Łowienie o niedozwolonej porze.
Wydawało by się, że temat mało istotny, dotyczący niewielkiej ilości wędkarzy, jednak niestety i tu niektórzy koledzy o kiju w pogoni za trudnymi rybami zapominają o przepisach. Mam na myśli połów w nocy ryb łososiowatych. Przepisy pozwalają nam na rozpoczęcie wędkowania godzinę przed wschodem i zobowiązuje nas do zakończenia wędkowania najpóźniej godzinę po zachodzie słońca. Są jednak gatunki, które są duża bardziej aktywne w nocy niż w dzień. Są to głównie głowacice, trocie i łososie. Tajemnicą poliszynela jest że wiele pięknych ryb łowionych jest po prostu w nocy. Zdjęcia, które oglądamy w „internetach” często bardziej pasują do nocnych połowów sandaczy, a w opisach często przewija się zdanie, że ryby wzięły tuż przed wschodem lub tuż po zachodzie słońca. Przykre to ale prawdziwe.
Niedozwolone zbrojenie przynęt.
I tu też my wędkarze potrafimy się „popisać” Przepisy dotyczące ilości haczyków (kotwic) służących np. do uzbrojenia woblera, żywca, czy sumowego teasera, nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Cóż z tego kiedy patrząc jakich zestawów używają łowiący sumy w Polsce, czasem trudniej znaleźć zestaw zgodny z regulaminem niż taki, którego używać nie wolno.
Podobna sytuacje niestety ma miejsce, gdy wybierzemy się na ryby w miejsca gdzie stosować można tylko haki bezzadziorowe.
Wystarczy wyłowić urwaną przez innego wędkarza przynętę, zdjąć zaczepionego na drzewie woblera i okazuje się, że usunięte, lub zagięte zadziory to wielka rzadkość
I choć mógłbym wymieniać dalej pozwolę sobie zakończyć już tę listę wykroczeń.
Napisałem ten tekst i odważyłem się opublikować, przede wszystkim z powodu lawiny narzekań na stan naszych wód. Z powodu niekończących się utyskiwań na działalność PZW, z powodu zrzucania winy na rybaków, kormorany i kłusowników.
Jak jednak mamy to zmienić skoro rzesze wędkarzy w całej Polsce łamią prawo. Począwszy od szarego „Kowalskiego” poprzez działaczy PZW a na celebrytach wędkarskich kończąc.
I żeby być uczciwym i mi zdarzyło się wrzucić przynętę tam, gdzie nie powinna ona wylądować czy użyć nieregulaminowej przynęty, ale nie będę wciskał ludziom kitu, że to dobre że to nie ma znaczenia bo przecież skoro nie zabieram to mi wolno!
Z Mikado Fishunter spotkałem się po raz pierwszy kilka lat temu. Po
latach używania klasycznych kopyt z Relax`a i Manns`a przyszła
fascynacja gumami bardziej „nowoczesnymi” i kopyta coraz częściej
zamiast nad wodą zostawały w domu. Po jakimś czasie jednak
przypomniałem sobie i o tym rodzaju przynęty. Okazało się wtedy,
że w mojej okolicy wcale nie tak łatwo kupić używane przeze mnie
kiedyś gumy. Za to w sklepach dostępny był Mikado Fishunter.
Mikado Fishunter
pierwsze wrażenia.
W sklepie guma
prezentowała się lepiej niż dobrze. Odpowiednie proporcje korpusu
do części ogonowej. Ciekawie wyprofilowane i duże kopyto, z
przedłużoną częścią końcową daleko wystające poza dolną
część korpusu. Dodatkowo wgłębienie z przodu, w które można
schować główkę jigową. Materiał z którego jest wykonana
miękki, plastyczny ale wydawał się odpowiednio trwały by guma nie
została zniszczona przy pierwszym braniu. Nie mogłem się oprzeć
🙂 Kupiłem kilka kolorów w standardowej wielkości coś koło 12cm
Pierwsze testy nad
wodą.
Fishunter został
uzbrojony w lekkie główki około 5g. To taki mój fetysz 🙂 Jeśli
guma pracuje w opadzie przy tym ciężarze główki zawsze znajdzie
miejsce w moim pudełku. Pierwsze rzuty i niekłamany zachwyt.
Przynęta o mocnej bocznej pracy, kopyto mocno wykręca ogon, ale nie
wykłada przynęty. Na napiętej lince guma pięknie i mocno pracuje
w opadzie. Nawet przy krótkich skokach przy dnie zawsze machnie
ogonkiem. Cudo! Na cięższych główkach również bez żadnych
zastrzeżeń. Trzeba było zatem dokupić kilka sztuk i tu pojawił
się „problem”
Kolory Mikado
Fishunter.
Paleta kolorów w
jakich produkowana jest ta guma jest niewyobrażalnie wielka. Od
absolutnie klasycznych typu perła, biały z różnymi kolorami
grzbietu, motor oil, przez dwu kolorowe mocno brokatowe (np. górna
część gumy z brokatem a dolna (brzuszek) bez. Tu moim super
faworytem została guma o oznaczeniu 112RT. Do tego malowania
nieregularne, w paski… Musiałem się ograniczyć i wybrałem kilka
kilka najciekawszych. Dzisiaj jest jeszcze trudniej 🙂 Pojawiły się
kolory w malowaniach typu realistic i naprawdę muszę się
powstrzymywać by nie wyjść ze sklepu z pustym portfelem 🙂 A poza
kolorami Mikado Fishunter produkowany jest w kilku wielkościach i te
też musiałem sprawdzić.
Mniejszy Fishunter
na okonie.
Mam to szczęście,
że mieszkam w okolicy w której można złowić okazowego okonia,
aby się do niego dobrać często muszę wyeliminować brania ryb
mniejszych. Odpadają więc mikro przynęty prezentowane na drop
shocie czy bocznym troku. Łowienie nad zarośniętymi łąkami na
lekkich główkach wymaga dobrze pracującej przynęty i to Fishunter
również pokazał swoje możliwości. Przynęty 5 i 8 cm świetnie
mi się sprawdzają i muszę się przyznać, że wypierają inne
kopyta z okoniowego pudełka.
Fishunter na
Szczupaki
Przed jednym z
wyjazdów do Szwecji uzupełniłem pudełka o większe rozmiary
Fishuntera. Głównie w rozmiarze 15 cm ale pamiętam jak dziś, że
kupiłem też dwa Goliaty 18 i dwa 22cm. W dużych rozmiarach tak
właśnie firma mikado nazwała Fishuntera. Nie łowiłem wtedy
jeszcze na casting i ciężko mi było posłużyć się tymi
rozmiarami. Łowiłem na nie ale bez większych sukcesów. Co ciekawe
na tym wyjeździe złowiłem ponad metrowego szczupaka na fishuntera
8cm 🙂
Po tym wielkie 22
długo leżały na dnie pudełka i nie zabierałem ich nad wodę.
Zmieniło się to trzy lata temu kiedy kupiłem pierwszy zestaw
castingowy. Przezbroiłem je i odkryłem jakby na nowo. Dwudziestodwu
centymetrowy Goliat uzbrojony jedynie w kotwice fantastycznie
pracował. Do tego mimo niemal 100g wagi mogę poprowadzić go na
super płytkiej wodzie i ponad dywanem roślin. Co więcej, na
napiętej lince super pracuje podczas ultra wolnego opadu, a nie jest
to częste w przypadku tak wielkich gum (pieszczotliwie nazywanych
kotletami).
W tym roku ta
przynęta dała mi wiele pięknych ryb i jest zdecydowanym liderem
wśród dużych gum których używam.
Mikado Fishunter
podsumowanie
Dzięki mnogości
kolorów, wielkości, dobremu materiałowi i nie ukrywajmy również
niskiej cenie. Według mnie jest to w tej chwili najlepsze kopyto
dostępne na rynku. To oczywiście moja subiektywna ocena i mimo że
używam też innych kopyt to Mikado Fishunter jest dla mnie
najbardziej uniwersalny i mogę na niego złowić każdy gatunek
ryby. Tak więc dopóki będzie produkowany, będzie też w moim
pudełku. A jeśli, ktoś by wpadł a szalony pomysł by zrezygnować
z produkcji dokupię trochę „na zapas”
Określenie używane głównie przez łowców szczupaków. Dużych,
ogromnych, prawdziwych potworów. Popularne, slangowe i coraz bardziej
rozpowszechniane, głównie za sprawą influencerów wędkarskich z mocnym
wskazaniem na Youtuberów.
Powstałe w środowisku wędkarzy posługujących się castingiem,
szerzej używane również wśród łowiących na trolling .
Terminem tym określamy ryby okazowe. Właściwie lekkim
wstydem jest nazwanie „Mamuchą” ryby poniżej metra. Dodatkowo trzeba przyznać,
że ryba poza długością powinna odznaczać się mocną, szeroką, ciężką budową
ciała.
Określenie dużo bardziej pasuje do ryby niewiele
przekraczającej metr ale grubej w karku o wielkim łbie, niż 110cm chudzielcowi,
który wygląda jakby nie mam co zjeść od tygodni.
Skąd się mogło wziąć określenie Mamuśka?
Prawdopodobnie z błędnego przekonania że samce szczupaka nie
dorastają do dużych rozmiarów i każdy wielki szczupak, z którym spotykają się
wędkarze to samice. W rzeczywistości część Mamuch jest prawdopodobnie samcami
🙂
Określenie Big Mama w odniesieniu do wielkich szczupaków od
kilku lat używane jest przez wędkarzy zza naszych zachodnich granic. Czy my,
polscy wędkarze Big Mamę zamieniliśmy na
Mamuśkę, czy też niezależnie sami to wymyśliliśmy? Myślę, że nie jest to
szczególnie ważne 🙂
Osobiście nie przepadam za tym określeniem i dla mnie zawsze (jak mawiał klasyk) Szczupak to będzie „Król wód jak lew jest król dżungli” Każdemu niezależnie czy dla niego duży szczupak jest królem czy mamuchą życzę co jakiś czas spotkania z nim
Przykosa rzeczna, to śród rzeczne wypłycenie, o kształcie przypominającym kiedyś często używane narzędzie rolnicze :). W rzeczywistości, gdyby spojrzeć na całość przykosy, zarówno tę najpłytszą jak i najgłębszą to obszar ten ma kształt najbliżej zbliżony do trójkąta.
Przykosa głównie
zbudowana jest z piachu, lekkiego sypkiego. Po jej wewnętrznej
stronie może znajdować się trochę żwiru o różnej granulacji.
Większych kamieni, skał raczej w pobliżu przykos nie znajdziemy.
Wspomniana
wewnętrzna część kosy jest płytsza, łagodnym spadkiem schodzi
się w kierunku nurtu. Wieczorami na płytszych częściach przykosy
grupuje się drobnica, przypływają jazie i klenie. Za nimi podążają
bolenie, później sandacze i sumy.
Część zewnętrzna
ma ostre, bywa, że niemalże pionowe spadki w kierunku dna. Jest
nieporównywalnie głębsza niż część wewnętrzna. To niesamowite
dobre łowiska, wszelkiego rodzaju drapieżników, właściwie o
każdej porze, zarówno doby jak i roku.
Obfitość ryb,
zmienność głębokości oraz natlenienie wody, sprawia, że to
jedne z najlepszych miejscówek wędkarskich na dużych nizinnych
rzekach.
Mimo, że przy
niższych stanach wody po części przykos można chodzić (brodzić),
to zdecydowanie lepiej i bezpieczniej jest je obławiać ze środków
pływających.
Przykosy dla
brodzących wędkarzy ze względu na materiał z którego są
zbudowane (lotny piasek) są bardzo niebezpieczne i tylko super
wytrawni wędkarze, z ogromnym doświadczeniem w brodzeniu w takich
miejscach, mogą się pokusić o wędrowanie po nich.
Królową przykos
jest bez wątpienia Wisła. Wprawdzie na nie uregulowanej Odrze,
nizinnych odcinkach Narwi czy Bugu, również je spotkamy jednak to
na Wiśle właśnie jest ich zdecydowanie najwięcej
Każdemu życzę by w swoim życiu choć raz trafił na taką, która obfituje w ryby i by dane mu było przekonać się jak wiele gatunków drapieżników można złowić właściwie z jednego miejsca 🙂
W piątek po południu wrzucam „graty” do samochodu, sprawdzam
czy na pewno zabrałem najważniejsze rzeczy i ruszam. Przede mną kilku godzinna
podróż by w sobotę z samego rana otworzyć sezon pstrągowy na jednej z
najpiękniejszych rzek w Polsce.
Drogę
podzieloną mam na dwa etapy. Najpierw półtorej godziny do Łukasza, gdzie
zostawiam samochód a później przepakowujemy się do samochodu Maćka i w pięciu
ruszamy już w dalszą drogę.
W aucie
królują wędkarskie tematy. Pstrągi, lipienie, plany na majowe szczupaki. Kilometry
uciekają i w końcu koło godziny 23 meldujemy się na miejscu.
Reszta ekipy już dawno rozgościła się na kwaterach. Rzucamy
bagaże w pokojach i dołączamy do wesołego towarzystwa.
Mimo, że przez pół roku nie mogliśmy łowić pstrągów jakoś
nie czuć presji by szybko iść spać by bladym świtem być już nad wodą. Nocne
polaków rozmowy ciągną się jeszcze długo. W końcu jednak powoli się wykruszamy
i lądujemy w łóżkach.
W sobotę
wstaję kilka minut po 7. Jak na pstrągi to późno, jednak doskonale zdaję sobie
sprawę, że tu nie trzeba zrywać się o świcie i spokojnie ryby można łowić przez
cały dzień. Przygotowuję sprzęt, herbatę do termosu. Powoli zaczynam się
ubierać. W tym czasie część towarzystwa zaczyna przygotowywać śniadanie,
poranną kawkę. Część szykuje się do oglądania konkursu skoków narciarskich w
Sapporo.
Tę rzekę odwiedziłem ostatni raz
chyba z 15 lat temu. Pytam chłopaków gdzie iść najlepiej. Szybko dostaję dobre
namiary. Zabieram kanapkę na drogę i ruszam.
Jest
świetnie, woda niska, klarowna, przyjemna temperatura. Ech żeby tylko brały.
Miejscówki wskazane przez z najomych są zajęte przez innych wędkarzy, ale
schodzę kilkadziesiąt metrów niżej i zaczynam łowić.
Rzeka w
tych miejscach jest płytka, trzeba namierzyć rynienki w których stoją ryby i
próbować skusić je do brania.
Na pierwszy ogień idą jigi na lekkich czeburaszkach. Szybko
trafiam dwa małe pstrągi, później cisza.
Po około
godzinie dzwoni Wojtek, który idzie w moim kierunku. Wracam zatem w górę rzeki
i po chwili się spotykamy.
Wojto
najpierw sprawdza rynienkę przy brzegu, ,później wchodzi do wody (łowimy w
spodniobutach), ustawia się na dobrej miejscówce i zaczyna łowić. Nie tylko
rzucać ale co kilkanaście minut wyciąga kolejne ryby. Staję obok.
Łowienie
pstrągów to nie jest raczej towarzyska metoda. Dziś jednak Wojtek znalazł
idealne miejsce by łowić ramię w ramię. Zmieniamy przynęty, żartujemy i co
kilka minut mamy brania. Oczywiście nie wszystko udaje się zaciąć i ni wszystko
udaje się wyholować. Cały czas jednak coś się dzieje.
Przesuwamy
się kilka metrów w dół czy w górę. Co jakiś czas jeden z nas robi sobie dłuższą
wycieczkę. Cały czas jednak w jednej długiej rynnie mamy kontakty z pstrągami.
Ryby nie powalają wielkością. Mimo wszystko decydujemy się pozostać w okolicy
do końca dnia. W międzyczasie Wojtek przynosi z kwatery kanapki i piwko. Robimy
przerwę.
Dawno tak
nie odpoczywałem. Piękne widoki, piękna rzeka, świetne towarzystwo i ryby. Aż
się nie chce ruszać. Leżymy na brzegu popijamy piwko, zagryzamy kanapkami. Ech
chce się żyć…
Dzień powoli zbliża się ku końcowi. Myśleliśmy że wieczorem
uda złowić się coś większego. Niestety brania trochę „przygasają” i
stwierdzamy, że na dziś wystarczy. Wprawdzie łowimy jeszcze pojedyncze ryby ale
nie samym wędkarstwem człowiek żyje 🙂
Wracamy.
Przy obiado kolacji krótki raport znad wody. Każdy tego dnia właściwie dobrze połowił. Ryb
było naprawdę sporo, trafiły się pojedyncze większe pstrągi, był jeden czy dwa
duże lipienie. Żyć nie umierać!
W międzyczasie dociera jeszcze kilka osób, które nie mogły
przyjechać w piątek wieczorem. Robi się gwarno i wesoło. Na stole ląduje pudło
z ciekawymi przynętami, które mają się pojawić na naszym rynku niebawem. Widać,
że ktoś nad nimi dobrze popracował. Materiał gum o niebywałej plastyczności,
pływalność kosmiczna.
Częstujemy się, różnymi modelami by następnego dnia
wypróbować nad wodą.
Jest naprawdę wesoło. Żarty, docinki, opowieści o tym jaki
kto „progres” zrobił w łowieniu w ostatnim roku 😉 Brzuch bolał od śmiechu.
W końcu powoli jeden po drugim ląduje w łóżku. Jutro też
jest dzień.
Piękne słońce o poranku, za chwilę zasnute chmurami i deszczem.
Niedzielny poranek wita nas trochę dziwną pogodą.
Świeci słońce ale czuć jakby za chwilę miało zacząć padać. Woda w rzece jest już lekko „trącona”, sami jesteśmy ciekawi czy będzie to miało jakiś wpływ na brania. Nie spieszymy się. Wyłowieni dnia poprzedniego decydujemy się na zwiedzanie innych odcinków rzeki.
Jemy śniadanie i tym razem wsiadamy w auto by przejechać
kilka kilometrów od kwatery.
W miejscu,
do którego dotarliśmy, nie łowiłem chyba nigdy. Woda fajna, sporo głębsza niż
ta, na której byliśmy wczoraj. Zaczynamy tuż przy brzegu, schodzimy niżej i
obławiamy rynnę przy niewysokiej burcie, by po kilku rzutach obłowić równą
głębszą płań pośrodku rzeki.
W końcu Maciek zapina rybę. Holuje powoli, szczytówkę trzymając blisko wody. Rybka jest zatem przyzwoita. Faktycznie, po kilku chwilach w podbieraku ląduje około czterdziesto centymetrowy tęczak. Wraca zapał.
Maciek, świetny pozytywny wędkarz, aż miło było podglądać
Maciek
idzie pierwszy, za nim Wotjo, ja trzeci. Z przyjemnością patrzę jak chłopaki
łowią. Tu muszę dodać, że część ekipy to nie tylko wytrawni wędkarze ale i
zawodnicy pierwszej ligi spinningowej z sukcesami na polu nie tylko krajowym
ale i międzynarodowym. W skrócie: jest się od kogo uczyć.
Na końcówce
kolejnej rynny mamy kilka brań, każdy
wyciąga rybę. Później przechodzę na drugą stronę rzeki by obłowić głębsze
miejsca między dużymi głazami. Brań niestety nie ma. Zmieniam miejscówkę
wchodzę na środek rzeki i tam między trzema głazami prowadzę przynęty. W końcu
są brania niestety trzy razy z rzędu pudłuję nie wyciągając ryby.
Łowimy
jeszcze chwilę na tym odcinku jednak be rezultatów. Decydujemy się na ostatnią
zmianę miejsca. Wychodzimy z wody pakujemy się do auta i jedziemy.
Kolejne miejsca kolejne rzuty. Niestety ryby dziś są dużo
bardziej chimeryczne. Do tego pogoda nie ułatwia nam sprawy. Wiatr coraz
mocniej wieje i coraz trudniej kontrolować przynęty na lekkich główkach. W
końcu widzę, że Wojtek zacina rybę. Hol w mocnym nurcie się przedłuża, więc idę
w jego kierunku. Wygląda na to, że pod koniec łowienia będzie można strzelić
jeszcze fotę z rybą. Okazuje się, że to również tęczak. Ryba fajna, ładnie
walczyła.
Ta ryba to nagroda za wytrwałość. Wielu opuściło by miejscówkę dużo szybciej!
Oddajemy jeszcze kilka kontrolnych rzutów i zbieramy się.
Towarzystwo też powoli zjeżdża na kwaterę. Kilka osób
trafiło dobre miejsca, dobrze połowili w górnych partiach rzeki, czas
przesuszyć spodniobuty, spakować wędki i ruszać w drogę powrotną by po kilku
godzinach zameldować się w domu.
To był naprawdę dobry
wyjazd. Świetne towarzystwo, piękna rzeka i sporo ryb. Po powrocie do domu
trzeba będzie jeszcze raz spojrzeć do pudełek, sprawdzić zestawy i na moich
bezrybnych rzekach wypróbować nowe techniki J
A w kilku godzinną podróż nad tę piękną rzekę jeszcze
postaram się wybrać w tym roku.
To jeden z najtrudniejszych ,jeśli nie najtrudniejszy dla
mnie, wędkarski miesiąc. Mieszkam na południu Polski i pstrągów jeszcze nie
można łowić. Z wypraw na trocie wyleczyłem się już dawno temu. Pozostały do łowienia
zimowe klenie, jazie i okonie. Łatwo więc nie jest. Nie ma co jednak marudzić
trzeba przetrwać ten miesiąc i dobrze go wykorzystać 🙂
Porządki.
Zaczynam zazwyczaj pierwszego stycznia, od porządków w
sprzęcie. Jeśli impreza sylwestrowa nie była zbyt huczna, cały dzień poświęcam
na rozbrojenie wszystkich wędzisk, czyszczenie przelotek, blanków uchwytów.
Dodatkowo wyciągam wszystkie pudła, skrzynie i torby z przynętami i staram się
to choć wstępnie ogarnąć.
Sprawdzam też wszystkie ciuchy wędkarskie. Kurtki, spodnie,
kominy, rękawiczki, skarpetki. Każdy detal. Nie chcę mieć niespodzianek, przed
kolejnymi wędkarskimi wypadami.
Przy okazji robię listę rzeczy, które muszę zakupić. Zawsze
na którymś kołowrotku trzeba wymienić plecionkę, dokupić fluorocarbony i żyłki na
przypony, agrafki, krętliki … Sprawdzam wszystko.
Na bok odkładam rzeczy, których dawno nie używałem. Te
lądują do sprzedaży na wszelkiego rodzaju grupach społecznościowych i portalach
aukcyjnych.
Szczerze każdego zachęcam by w tym okresie zrobić taki
remanent w sprzęcie. Mi bardzo pomaga w tym by później szybciej i łatwiej
wybrać się na ryby i być naprawdę przygotowanym do sezonu.
Nie oszukuję się, że uda się to wszystko zrobić jednego
dnia. Trzeba jednak zacząć i pod koniec tygodnia zazwyczaj cały ten bałagan mam
jako tako poukładany.
Wypady nad wodę.
Całe szczęście styczeń to nie tylko porządki ale i łowienie.
Tak jak wspomniałem wyżej w styczniu właściwie do wyboru mam
tylko trzy gatunki. Jazie i klenie o tej porze roku to niełatwa zdobycz. Żerują
albo bardzo chimerycznie albo „odpalają” dosłownie na godzinę i trzeba być w
odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze by coś ciekawego złowić.
Ryb tych zazwyczaj szukam w Odrze (do niej mam bowiem
najbliżej). Jeśli mam mieć jedno czy dwa brania to chciałbym by ryby były jak
największe. Dlatego łowię zazwyczaj w okolicy głębszych miejsc, zastoisk czy
wstecznych prądów. Wybieram jednak te miejsca, gdzie jest już wyraźny nurt.
Przynęty oczywiście prowadzę wolno lub bardzo wolno staram się też by były cały
czas jak najbliżej dna.
Okoni szukam już w samych zastoiskach, na wodzie niemal stojącej. Są zazwyczaj obok jazi i kleni.
Świetnymi styczniowymi łowiskami okoni są starorzecza. Przy temperaturach jakie teraz panują, nie ma na nich „grama” lodu a wędkowanie jest nader przyjemne. To właśnie teraz, nawet w małych niepozornych miejscach trafiam naprawdę ładne garbusy.
Dodatkowo do dyspozycji są jeszcze kanały. Mam jednak
wrażenie, że w styczniu dużego okonia na kanale mega trudno złowić. Można
czasem fajnie pobawić się z drobnicą i licząc na statystykę po przerzucaniu
kilkudziesięciu trafić na ładną rybę, ale zdarza się to niezmiernie rzadko.
W okolicach mostów zawsze grupują się ryby.
Jest jeszcze jedna ryba, którą w styczniu łowię. Niestety
łowisko, które mam do dyspozycji nie grzeszy urodą, dlatego bywam tam raczej
rzadko. Ryba o której piszę to pstrąg tęczowy.
Łowisko należy do typu „Put and Take” a co za tym idzie ryby
głównie można tam spotkać po zarybieniu. Tych zaś w styczniu jest bardzo mało a
tęczaki, które pozostały w rzece, są mocno przepłoszone a często i pokłute. Nie
są to łatwe ryby do łowienia ale dzięki temu można sobie zrobić niezły trening
przed rozpoczęciem sezonu na pstrągi potokowe. Przetestować sprzęt, wybrać
przynęty, ułożyć podstawowe pudełka.
Wykonywanie przynęt
Gotowy, klasyczny sandaczowy kogut.
Styczeń to również dla mnie czas uzupełnienia pudełek z kogutami i jigami. Dużo łowię na ten rodzaj przynęt i dużo też frajdy sprawia mi ich przygotowywanie. Dlatego tez wieczorkiem, kiedy już ucichnie za oknem gwar dnia chętnie siadam przy imadle. Nie muszę się spieszyć, mam kontakt z wędkarstwem i naprawdę w ten sposób odpoczywam. Wierzę, że wielu wędkarzy w tym czasie robi woblery, błystki, czy tak jak ja koguty lub jigi. To naprawdę kapitalna sprawa. Frajda ze złowienia ryby na własną przynętę też jest spora. Tutaj znajdziesz teksty o robieniu przynęt.
Pod koniec miesiąca wracam też do pudełek z gumami. Lubię
czasem je trochę tuningować. Zmieniam kąty ustawienia ogonów, niektórym trochę
pozmieniam kolorystykę albo powklejam oczy lub grzechotki.
Malowanie główek.
W styczniu też przygotowuję główki jigowe. Wprawdzie staram się to robić na bieżąco, ale nie ma się co oszukiwać, zawsze w pudełkach znajdzie się kilka garści ołowiu, który trzeba pomalować.
Robię to z dwóch powodów.
Po pierwsze uważam że kolor główki naprawdę ma znaczenie i
że główka jigowa jest nie tylko obciążeniem do haczyka i przynęty ale też
integralną jej częścią.
Po drugie zaś pomalowane główki nie pokrywają się tlenkiem ołowiu. Substancją zabójczą dla naszego organizmu. Dbam też zatem przy okazji o moje zdrowie.
Robienie główek wolframowych.
Od kilku lat coraz częściej łowię na wszelkiego rodzaju pstrągowe „robactwo”. Imitacje larw, pędraków, żuków czy dżdżownic. Do zbrojenia tych przynęt używam bezzadziorowych haków z wolframowymi główkami. Robię je samodzielnie bo wychodzi to taniej oraz mam kontrolę nad jakością użytych materiałów. Rynek tego typu główek jest w Polsce niewielki więc można też trafić na badziewie.
Podczas robienia główek, wiązania przynęt czy sprzątania często towarzyszy mi córka lub / i żona. Zawsze to pretekst do spędzenia razem czasu, pogadania itp. 😉 I tak to mija mi styczeń. Wydawało by się miesiąc zupełnie nie wędkarski. Jeśli jednak dobrze się go spożytkuje będzie to procentowało przez cały niemal rok.
Zimowe łowienie okoni nie należy do najłatwiejszych. Zimna woda na większości łowisk wpływa na obniżenie aktywności ryb. Trudno dobrać się do dużych okoni a warunki atmosferyczne nie zachęcają do wielogodzinnych wypraw zakończonych kilkoma ledwo wyczuwalnymi braniami. Mimo to uważam, że warto poświęcić kilka zimowych wypadów by spróbować złowić okonia zimą.
Gdzie szukać okoni zimą?
W kanałach (nie zabrzmiało to dobrze :)). Mieszkając na
południu polski mam do dyspozycji głównie kanały Gliwicki i do niego
przylegające. W wielu miejscach zimą nie zamarza i można z powodzeniem szukać w
nich ryb.
Ja zazwyczaj zaczynam zimowe łowienie okoni w miejscach
gdzie późną jesienią grupowały się leszcze. W ich pobliżu zazwyczaj kręciło się
kilka sandaczy i stado okoni. Czasem mniejsze, czasem większe. Zimą w tych
miejscach warto poszukać większych okazów.
Dobre też będą okolice wszelkiego rodzaju budowli
spiętrzających wodę (śluzy, tamy, jazy). Rzecz jasna należy pamiętać o
regulaminowej odległości pozwalającej wędkować.
Dobre też będą okolice mostów, zarówno tych czynnych jak i
już rozebranych.
Miejsca wymienione wyżej są miejscami, w których można
najłatwiej zlokalizować okonie zimą. Przez to też są najbardziej oblegane przez
wędkarzy, ryby są najbardziej „skłute” i trudno o złowienia okazu.
Idealnie jest gdy na kanale znajdziemy jakieś podwodne
zwalisko gruzu, utopione drzewo, zarwane umocnienia brzegu, które wpadły do
wody. W tych miejscach zazwyczaj będzie też stado okoni. Może nie tak duże jak
w wymienionych najpierw miejscówkach, ale za to zazwyczaj są to ryby większe, a
przede wszystkim często takie miejsce jest mniej znane i możemy je mieć tylko
dla siebie.
Drugim rodzajem miejsc, w których łowię okonie są rzeki.
Najbliższą mi dużą rzeką z okoniami jest Odra. Ryb szukam w pobliżu główek, w
klatkach między nimi, we wstecznych nurtach i jeśli nie zamarzną w
starorzeczach. Tu potrzebna jest cierpliwość i współpraca z innymi wędkarzami.
Bowiem znalezienie miejsca gdzie jest solidne stado okoni w
interesującym nas rozmiarze czasem graniczy z cudem i można na to poświęcić
wiele dni a efekt może być mizerny. Jeśli jednak mamy zgraną grupę kilku osób i
podzielimy się miejscówkami do sprawdzenia. Wtedy możemy liczyć że przez całą
zimę będziemy mieli miejsce na fajne ryby.
Dodatkowym plusem poszukiwań okoni w rzece jest to, że „przy
okazji” możemy znaleźć też klenie i jazie. Te ryby bo wiem zazwyczaj będą
zimowały w pobliżu okoni. Do tego też możemy zacząć typować wiosenne miejscówki
na łowienie tych gatunków.
Ryb szukam również w zbiornikach zaporowych, żwirowniach,
różnego rodzaju zapadliskach. Im mniejsza woda tym bardziej trzeba się
spieszyć. Wystarczy bowiem nawet niewielki mróz bo woda pokryła się cienką
warstwą lodu i wtedy jest po łowieniu. W poszukiwaniu okoni zimą w wodzie
stojącej kieruję się jedną zasadą. Im głębiej tym lepiej. Nie kombinuję. Po
znalezieniu najgłębszych miejsc, tylko je obławiam. Najlepsze moim zdaniem są
ostre spady, które zaczynają się jak najbliżej brzegu.
Boczny trok i drop shot zimą
Moimi podstawowymi i właściwie jedynymi sposobami by złowić
okonia zimą są Drop shot i boczny trok. Nie jestem specjalistą od Texas i
Carolina Rig, dlatego też na razie nie będę o tym pisał. Stosuję te metody
okazjonalnie i myślę, że dopiero pod koniec sezonu, ewentualnie w kolejnym
pokuszę się o kilka zdań na ten temat.
Wróćmy zatem do dwóch głównych technik.
Łowiąc okonie zimą, wiążę zazwyczaj bardzo długi boczny
trok. Nie stosuję krótszych niż metr a często końcowy odcinek żyłki czy
fluorocarbonu ma ponad 1,5m. Kiedy ryby dobrze biorą łowię na plecionkę a
dopiero końcowy odcinek zestawu robię z monofilamentu. Jeśli ryby żerują słabo bądź bardzo słabo, to w
przypływie rozpaczy biorę do rąk bardzo miękką wędkę i kołowrotek z nawiniętą
żyłką 0,12 lub 0,14mm. Taki zestaw właściwie nie pokazuje brania, ale za to
ryba niemal nie odczuwa oporów przy zasysaniu przynęty. Czasem tylko stosując
ten zestaw udaje mi się złowić okonie zimą.
Jeśli chodzi o Drop shot, to mój zestaw nie różni się niczym
szczególnym od tego, który stosuję, przez cały sezon. Bardzo czuły kij
pozwalający bezpiecznie operować ciężarkami w granicach 20g, plecionka 0,08 i
do tego przypon z dobrej jakości żyłki
około 0,18mm.
Zimą łowię głównie na żyłki. Większa średnica pozwala mi
bezpiecznie na duże odległości rzucać wspomnianymi ciężarkami a miękkość żyłki
daje mi większe szanse na zacięcie najdelikatniejszych brań. Mam bowiem
wrażenie, że czasem zbyt sztywny flurocarbon nie pozwala okoniowi, który
delikatnie żeruje zassać przynęty na tyle by można go było dobrze zaciąć.
Jak łowić okonie zimą?
POWOLI 🙂
W sumie mógłbym zakończyć na tym jednym słowie ale, że
jestem gadułą to trochę się rozpiszę.
Tak jak napisałem powyżej, przynęty prowadzę powoli. Łowiąc
na boczny trok staram się by ciężarek nie odrywał się od dna a jedynie po nim
przesuwał. Często staję tak by ruchem wędki przesuwać go po dnie. Następnie
utrzymując cały czas napiętą linkę wybieram luz i powtarzam całą operację.
Zanim też zacznę wybierać linkę robię przerwy.
Brania przy takim prowadzeniu zazwyczaj są bardzo delikatne
albo w momencie przesuwania przynęty zaczynamy odczuwać lekki opór. Wtedy
zacięcie, lekkie, płynne i zdarza się, że płynnie przechodzimy do holu.
Stosując Drop shot. Robię zazwyczaj jeden obrót korbką
podczas przestawiania ciężarka lub częściej płynny ruch szczytówką a
kołowrotkiem wybieram jedynie plecionkę.
Ruchy szczytówki gdyby spojrzeć z boku, przypominają
delikatne i bardzo płynne falowanie.
Łowiąc zimą okonie w ten właśnie sposób staram się prowadzić
przynęty. Wolno i płynnie, falującymi, miękkimi ruchami. Bez mocnych szarpnięć
czy podskoków.
Żałuję, ale o tej porze roku właściwie nie łowię okoni
przynętami uzbrojonymi w główki czy czeburaszki. Mimo, że stawiam te sposoby
ponad drop shot czy boczny trok, to używając lekkich główek nie miałbym szans dorzucić
do stanowisk ryb.
Jakie przynęty używam zimą na okonie?
Stosując wyżej dwie wspomniane metody siłą rzeczy łowię
tylko na gumy. Są to przede wszystkim wszelkiego rodzaju jaskółki, twistery,
raczki czy inne dziwne robactwo J. Do bocznego troka również stosuję twistery, zarówno
te z jednym jak i z dwoma ogonami. Na rynku są tysiące przynęt i każdy z nas
musi sobie dobrać te najlepsze do swojego łowiska.
Są jednak dwie cechy wspólne które wyróżniają moje zimowe
okoniowe przynęty.
Po pierwsze wielkość. Przynęty zimą stosuję naprawdę
niewielkie. Nie przekraczam 5cm a często zdarza się, że gumki na moich
zestawach mają niewiele ponad centymetr.
Drugą charakterystyczną cechą są wybierane przeze mnie ( a może powinienem napisać, przez okonie) kolory. Woda zazwyczaj jest super przejrzysta więc i kolory nie będą krzykliwe 🙂
Zimą królują brązy, naturalne odcienie oliwki i szarości.
Największą ekstrawagancją jaka czasem mi się sprawdza to kolory w odcieniach
brudnej pomarańczy czy przypominających ochotkę.
I to właściwie wszystkie sekrety mojego zimowego okoniowania. Mam nadzieję że poza zastanawianiem się jak złowić okonia zimą, ruszysz nad wodę i dopadniesz prawdziwy okaz 🙂
… szukam sobie zajęć związanych z wędkarstwem. Jednym z ulubionych jest wiązanie kogutów, jigów i much. Nie są to wystawowe czy katalogowe przynęty, jednak ich przygotowywanie sprawia mi niesamowitą frajdę, a te którymi będę się chwalił na blogu są nawet skuteczne.
Z jigów na „pierwszy ogień” imitacja chruścika domkowego. Jig nie wymagający wyszukanych materiałów a imitujący pokarm ryb, który w mniejszej bądź większej ilości występuje właściwie w każdej wodzie.
Zanim umieszczę główką jigową w imadle…
Przygotowuję „chruścika”.
Biorę kawałek cienkiej linki wykonanej ze sztucznych materiałów. Może być kawałek sznurka do prania, rdzeń linki budowlanej. Co mam „pod ręką”. Staram się wybrać kolor zbliżony do naturalnych kolorów chruścika. Białe, kremowe, lekko oliwkowe, blado zielonkawe. Następnie przypalam końcówkę by stałą się czarna i imitowała główkę chruścika.
Następnie
Umieszczam główkę jigową w imadle.
Zazwyczaj lekką od 1,5 do 3g na haku nr 1 bądź 2.
Rozpoczynam wiązanie; nicią pokrywam haczyk.
Główki stosuję bez kołnierzy, jeśli takich nie mam, po prostu szczypcami zdejmuję go pozostawiając samą główkę. Tak jak zawsze nicią wiodącą robię podkład, by kolejne materiały nie ślizgały się po „gołym” haku.
Przywiązuję „robaka” do haczyka.
Teraz przywiązuję naszego nylonowego, „przypalonego” robaczka do haka. Pozostałą część aż do główki pokrywam nicią wiodącą, tak by stanowiła podkład pod materiał, z którego zrobię „domek”.
Przywiązuję pióro, tak by wewnętrzna jego część stykałą się z hakiem.
Nicią wracam do łuku kolankowego i przywiązuję malutkie pióro kuropatwy. Następnie przytrzymując szczypczykami do jeżynek robię właśnie taką jeżynkę, która będzie imitowała nóżki naszego robaka. Zależy od wielkości pióra, ale udaje mi się zazwyczaj obwinąć piórko dwa razy, rzadko trzy.
Robak z odnóżami przywiązany do haka.
Mocną łapię nitką końcówkę pióra, odcinam pozostałą część stosiny, lub dla pewności pokrywam ją nicią prowadzącą. Jeśli zbyt lekko „złapał” bym jeżynkę rozwinęła by się i trzeba by było robić przynętę niemal od nowa.
Czas na mieszkanko chruścika.
Obwiązuję trzonek haka nicią (chyba moherową).
Czyli domek. W warunkach naturalnych zbudowany jest z drobinek drewna, żwiru. Można imitować te materiały na wiele sposobów. Mi kiedyś wpadła w ręce dziwna włochata nić, którą niemal można by nazwać chenillą i najbardziej jej lubię używać. Przywiązuję więc ją tuż za jeżynką, tak by lekko pochyliła ją w kierunku tyłu haka. Nić wiodącą przeprowadzam do główki a następnie obwijam chenille wokół trzonka haka. Kiedy „dojadę” do główki, nicią wiodącą łapię ostatni materiał, odcinam pozostałą resztę i zakańczam węzłem.
Gotowy Jig na pstrągi. Imitacja chruścika domkowego.
Po skończeniu zawsze wkładam jiga do wody. Dopiero wtedy widzę jak będą tą przynętę widziały pstrągi lub inne ryby.
Wykonanie świetnej sandaczowej przynęty jest naprawdę proste. Więc jak zrobić koguta? Postaram się napisać krok po kroku jak to robię. W jakiej kolejności przywiązuję poszczególne elementy do korpusu przynęty i kiedy należy uważać by nie zniszczyć własnej pracy.
Rozpoczynamy wykananie koguta
Główka dobrze umieszczona w imadle pozwoli do końca przyjemnie wiązać
Zaczynam od umieszczenia główki z kotwicą w imadle. Warto precyzyjnie wyregulować nacisk szczęk imadła. Zbyt mały ścisk sprawi, że korpus nie będzie stabilny w trakcie wiązania koguta, zbyt mocny, sprawi, że imadło będzie się niszczyło i w końcu przestanie trzymać haki czy kotwice.
Główka w imadle, zaczynamy zatem nawijać nitkę. Staram się ściśle pokryć nicią całą powierzchnię drutu i kotwicy, która dalej ma styczność z piórami i kryzą. Robię to dlatego by wspomniane części koguta nie ślizgały się na „gołym” drucie.
Nić stanowi podkład pod pióra i chenille.
Czas na przywiązanie najważniejszego elementu naszej przynęty
Następnie po jednym przywiązuję pióra. Wewnętrzną częścią do korpusu. Minimum trzykrotnie każde pióro owijam nicią. Pióra układam w ten sposób by przechodziły pomiędzy grotami kotwicy. Oczywiście końcówki każdego z piór mają wystawać poza kotwicę dokładnie tyle samo. Jeśli pióra mają bogate podbicie puchowe warto tak dobrać ich długość by to podbicie „wystawało” poza kryzę. Sprawi to że będzie mała dodatkowy, puszysty element.
Dobrze ułożone pióra koguta odpowiadają za pracę przynęty
Kiedy pióra są już stabilnie umieszczone, nicią przechodzę do tylnej części przynęty, do miejsca gdzie chcę przywiązać kryzę z chenille. Przywiązuję końcówkę chenille a następnie nicią przechodzę do samej główki. Następnie tworzę kryzę koguta poprzez obwijanie chenilli wokół drutu i kotwicy.
Chenille przywiązujemy mocno nicią.
Kończę przy samej główce koguta.
Pozostało już tylko „złapać” nicią kryzę, trzykrotnie obwinąć tuż za główką i wykonać węzeł. Ja wykonuję go wiązadełkiem (finisherem), starając się by nić ześlizgiwała się z główki i chowała pod chenillą. Węzeł zabezpieczamy kropelką szelaku bądź kleju i mamy gotową przynętę.
Najważneijszy moment. Kończymy wiązanie wepnym węzłem przy główce
Na koniec kilka trików, które pomogą w wiązaniu.
Przed rozpoczęciem pracy, warto wybrać pióra, tak by były jednakowej długości, podobnej szerokości, z puchem w tej samej odległości od końca pióra. By nie były poskręcane.
Niepotrzebne końcówki piór odcinamy od razu, by nie przeszkadzały w trakcie wiązania.
Kiedy przywiązujemy pióro, pierwszy i drugi nawój nici nie róbmy z całą możliwą siłą. Pozwoli to na ewentualne precyzyjne ustawienie pióra przed ostatecznym dociśnięciem go nicią do korpusu przynęty.
Najważniejsza rada. Ostrożnie, precyzyjnie używaj nożyczek. Jeśli przetniesz nitkę, w trakcie pracy nad kogutem, zniweczysz całą swoją wcześniejszą pracę.
Gotowy, klasyczny sandaczowy kogut.
Jeśli kogut którego samodzielnie wykonacie się wam nie podoba, pióro nie układa się tak byście sobie życzyli a spod kryzy wystaje nić… . Nie przejmujcie się tym. Uważam, że nie tylko na każdego da się złowić rybę ale nawet ten niekoniecznie idealny może być bardziej skuteczny niż wymuskane przynęty mistrzów imadła.
Strona o tym jak złowić szczupaka, sandacza, okonia, suma, klenia czy jazia